W Irlandii jest 120 tys. polskich imigrantów.
Zakładają tam rodziny, co świadczy, że zapuszczają
korzenie, ale ich awans społeczny i materialny
następuje powoli – mówi PAP dr Antje Roeder
zajmująca się migracją na wydziale socjologii
dublińskiego Trinity College.
– W ciągu 10 lat od otwarcia irlandzkiego rynku pracy dla
Polaków widać zmianę demograficznych trendów. Na
pierwszym etapie przyjeżdżali głównie mężczyźni w wieku
dwudziestu kilku lat lub tuż po trzydziestce. Później przyjeżdżały kobiety, a obecnie widać rosnącą
liczbę małżeństw i nowo narodzonych dzieci. Niektóre rozpoczęły już naukę w szkołach – opowiada
dr Roeder.
Według spisu ludności z 2011 r. jest ok. 120 tys. Polaków mieszkających w Irlandii. 10 proc. nowo
narodzonych dzieci w tym kraju przychodzi na świat w rodzinach imigrantów z tzw. nowych krajów
UE. W odróżnieniu od Irlandek Polki rodzą dzieci, będąc w nieco młodszym wieku, co Roeder
tłumaczy czynnikami kulturowymi.
– Polscy rodzice są bardzo aktywnie nastawieni na oświatę. Zachęcają dzieci do nauki, widząc w
niej klucz do lepszej przyszłości. Szkoły są oczywistą płaszczyzną integracji, ale społeczność polska
jest ogólnie aktywna i otwarta na kontakty z Irlandczykami. Jest dużo imprez towarzyskich, w tym
organizowanych z myślą o promocji polskiej kultury – wskazuje.
Z jej badań wynika, iż zjawisko “mieszania się” Polaków i Irlandczyków nie jest duże; liczba
mieszanych małżeństw jest stosunkowo niewielka. Dr Roeder zaznacza, że częściej spotyka się
Polki zamężne z Irlandczykami niż Polaków żonatych z Irlandkami. Zauważa też, że bardziej
otwarci na kontakty z Irlandczykami są Polacy lepiej wykształceni i dobrze znający język, co nie
jest niespodzianką.
– W pierwszych latach pobytu w innym kraju imigrantom jest łatwiej radzić sobie, gdy mogą
wymieniać się doświadczeniami z ludźmi z ich własnej społeczności, z którymi znajdują wspólny
język. Ale widać oznaki wzajemnego zainteresowania obu społeczności i jest coraz więcej spotkań
polsko-irlandzkich na płaszczyźnie zawodowej i towarzyskiej – opowiada.
Oprócz zakładania rodzin oznaką stabilizacji polskich imigrantów w Irlandii jest rozglądanie się za
lepiej płatną, ambitniejszą pracą.
– Imigranci po przyjeździe mają skłonność do przyjmowania pierwszej pracy, która wpadnie im w
ręce, niekoniecznie zgodnej z ich wykształceniem czy aspiracjami, ale to zrozumiałe, że chcą
zacząć zarabiać jak najszybciej, a punktem odniesienia dla nich jest niższy standard życia, który
mieli w swoim kraju. Z czasem, gdy lepiej poznają język i nauczą się radzić sobie, chcą realizować
swoje ambicje. I tu mogą subiektywnie czuć się niedocenieni, a nawet dyskryminowani – przyznaje
Roeder.
– W Irlandii nie ma dyskryminacji ze względu na to, że ktoś jest takiej narodowości lub innej, ale z
punktu widzenia pracodawcy zatrudnienie imigranta jest inną propozycją niż zatrudnienie
kandydata miejscowego, stąd imigrant musi być nie tylko lepszy, ale musi umieć przekonać do
tego potencjalnego pracodawcę – ocenia.
– Nie jest to dyskryminacja, ale względy praktyczne. Pracodawcy łatwiej zweryfikować kwalifikacje
zawodowe Irlandczyka niż obcokrajowca wykształconego w innym systemie. Pracodawca na ogół
szuka pracownika, który będzie pasował do zespołu i innym będzie z nim wygodnie. W tym
kontekście liczy się też znajomość lokalnej subkultury. Ogólnie ludzie preferują innych ludzi, którzy
są tacy, jak oni sami – wyjaśnia.
Roeder wskazuje, że choć czasem słyszy się o tym, że imigranci “podcinają” płacowo miejscową
siłę roboczą, ogólna postawa Irlandczyków wobec imigrantów jest przyjazna. Nie było wobec nich
wrogiej reakcji mimo głębokiej gospodarczej zapaści będącej następstwem krachu bankowości,
kryzysu finansów publicznych i cięć wydatków wymuszonych przez pakiet ratunkowy przyznany
Dublinowi przez Unię Europejską, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
– Polacy postrzegani są jako ludzie łatwo się integrujący, ale na rynku pracy nie zdobyli jeszcze
rangi odpowiadającej ich potencjałowi. Wciąż duża ich liczba wykonuje prace niedające możliwości
wybicia się, choć oni sami mogą tego tak nie widzieć. 10 lat to stosunkowo krótki okres, by się
społecznie wybić, ale wystarczająco długi, by zapuścić korzenie” – ocenia dr Roeder.
Z Londynu Andrzej Świdlicki, Polska Agencja Prasowa